Pasja podróżowania i nietypowy prezent, jaki Radosław Szafranowicz-Małozięć otrzymał na osiemnaste urodziny, wpłynął na całe jego życie zawodowe. Został pilotem wycieczek i rezydentem. Jako trener i wykładowca autorskich programów zaczął kształcić kadry dla potrzeb turystyki.
O swojej pracy i zainteresowaniach opowiedział w rozmowie z nami, a szerzej w książce, która właśnie się ukazała.
Kiedy po raz pierwszy zetknął się Pan z zawodem rezydenta?
Radosław Szafranowicz-Małozięć: Gdy skończyłem 18 lat mama zabrała mnie na wakacje do Turcji. To był mój prezent urodzinowy. W trakcie pobytu na Riwierze Tureckiej byliśmy pod opieką rezydentki. Wówczas nie znałem tej pracy – wiedziałem jedynie, iż znając język obcy można spędzić kilka miesięcy w ciepłych krajach, pracując jako przedstawiciel biura podróży. To była moja inspiracja na przyszłość. Po powrocie do Polski zapisałem się na kurs dla kandydatów na pilotów wycieczek, a po uzyskaniu licencji rozpocząłem pracę w biurze podróży. Na początku jako pilot wycieczek, dopiero później jako rezydent, bo studiując nie mogłem sobie pozwolić na półroczny wyjazd.
Czy już wtedy wiedział Pan, że jest to zawód, który chciałby Pan wykonywać?
Gdy wyjechałem na pierwszą rezydenturę, a było to miesięczne zastępstwo za koleżankę, poczułem, że to jest to, co chciałbym robić w życiu. Inny klimat, kultura, jedzenie, ludzie. Prawie od początku pracy byłem związany z Grecją. Po czterotygodniowym pobycie, podczas którego miałem okazję zobaczyć prawdziwe greckie wesele czy nauczyć się podstawowych zwrotów w tamtejszym języku, stwierdziłem, że muszę tam wrócić.
Pierwsze wrażenie było bardzo dobre, ale czy po powrocie do Grecji rzeczywiście nic go nie zmąciło? Mówi się przecież, że początki nie są łatwe…
W żadnym zawodzie początki nie są łatwe. Na rezydenturę wyjeżdżałem już jako pilot wycieczek z doświadczeniem, jednak rezydentura różni się od pilotażu, m.in. czasem trwania.
Półroczny wyjazd to rozłąka z rodziną i znajomymi. Na pierwszą całosezonową rezydenturę leciałem z grupą stu turystów i dodatkowo 30 osobami tzw. „study tour”, czyli przedstawicielami biur podróży, którzy chcieli zobaczyć dany kierunek wakacyjny.
Nigdy wcześniej nie byłem w miejscu mojej przyszłej rezydentury, dlatego bałem się, że klienci zorientują się, a przez to stracę w ich oczach autorytet. Pierwszy tydzień był wyjęty z życiorysu. Nie spałem, nie jadłem. Ale potem było już dużo lepiej.
Co było najtrudniejsze dla „świeżo upieczonego” rezydenta?
Zrozumienie ludzi. Piękna wyspa, gorąco, ciepłe morze, pyszne jedzenie, a turyści robili awanturę przy recepcji, że w pokoju nie ma grzałki i nie mogą zrobić sobie herbaty; albo oburzali się, gdy mówiłem, iż prosimy o nie wynoszenie jedzenia z restauracji, bo pozostawione w pokojach w tym klimacie szybko się psuje.
Wielokrotnie stałem naprzeciwko turystów, którzy na mnie krzyczeli, a ja nie rozumiałem ich zarzutów. Dziwiłem się, że mogą przez dwa tygodnie leżeć przy basenie i nie wyjść z hotelu.
Jednak lata pracy nauczyły mnie cierpliwości, wyrozumiałości i zmieniły perspektywę postrzegania turystów. Ja jestem po to, aby im pomóc, aby czuli się bezpiecznie i komfortowo.
Z drugiej strony, wykonując ten zawód należy postępować zgodnie z własnym sumieniem. Jeżeli wiesz, że zrobiłeś wszystko, co tylko mogłeś, aby pomóc, nie przeżywaj, że ktoś krzyczy. Niestety, wiele kwestii nie zależy od nas, rezydentów. Jesteśmy twarzami biur, które reprezentujemy, a najważniejsze decyzje podejmowane są w centralach – my je jedynie przekazujemy i jesteśmy „chłopcami do bicia”.
Czy w tej pracy często zdarzają się zabawne sytuacje?
Zdarzają się zabawne pytania turystów, np. „z czego wytwarzany jest asfalt na Krecie?”. Dla rezydentów nawoływanie muezina z minaretu pięć razy dziennie jest codziennością, dla turystów czymś nowym – niektórzy myślą, że to wołanie na obiad… Można się uśmiechnąć, ale należy pamiętać, że to, co dla rezydenta jest oczywiste, dla klienta już nie musi.